Odnaleźć ciszę. Rajd z hucułami w tle

Kategorie: Artykuły, Przywództwo, rozwój menedżerski, HRM
Elżbieta Sawczyn

Polecamy lekturę pięknej opowieści Elżbiety Sawczyn o kilku dniach spędzonych w Beskidzie Niskim przez grupę trenerów naszego Instytutu. Każdy z nas, na co dzień pochłonięty obowiązkami, terminami, sprawami z wczoraj potrzebuje wyciszenia, chwili na refleksję i czasu dla siebie. Może czasem warto zostawić to wszystko i wyruszyć tam, gdzie nas jeszcze nie było. Spotkać się – jak autorka i jej towarzysze – z panią Zosią, panią Marią, wpaść do stadniny koni huculskich czy wejść do pełnych tajemnicy cerkiewek i kościółków, wsłuchać się mocniej, nie jak w medialnego newsa, w bolesną historię ludzi i miejsc trochę zapomnianych, trochę omijanych.

Zbliża się koniec tygodnia, przed nami krótki wypad w góry. Ten wyjazd jest inny od typowych, wypoczynkowych wyjazdów, w których wyrwani z codziennej gonitwy marzymy aby szybko wypocząć i naładować akumulatory. Czasem, zaplanowana regeneracja duszy i ciała, trochę luksusu, na który w codziennym biegu nie zawsze mamy czas albo znajdujemy go, aplikując sobie poczucie relaksu i pewności, że zgodnie z najnowszymi trendami, idąc za głosem rozsądku i… lekarzy, specjalistów, rozwijamy swoją tężyznę fizyczną na siłowniach, w fitnesklubach, na basenie czy w gabinecie kosmetycznym. Fundując sobie godzinę lub dwie ruchu raz w tygodniu, mamy przekonanie, że zrobiliśmy coś dobrego dla swojego zdrowia i dla siebie samych, po czym biegniemy dalej porwani rwącym nurtem codziennego życia. Odpalamy komputery, pracując do trzeciej nad ranem, poprawiając kolejną prezentację czy raport, który miał być gotowy na wczoraj. Ogłuszający dźwięk budzika przywraca nas do rzeczywistości i wyrywa z ciepłego łóżka, aby jak co dzień ścigać się z czasem, z własnymi słabościami i ambicjami. Podporządkowujemy siebie, swoje rodziny, swoje zdrowie kolejnej sprężynie, nakręcanej przez firmy, korporacje, w rzeczywistości… przez nas samych.

Czasem mamy tylko zupełnie mgliste wrażenie, że brakuje nam czasu na … ciszę i na siebie.

No ale przed nami wyjazd, z założenia inny, wsiadamy więc do samochodu i pędzimy z prędkością światła… na skrzyżowaniach o godzinie 16.00, czyli stojąc w naturalnie gigantycznych korkach, rozmyślając, ile w tym czasie spraw moglibyśmy załatwić i czy aby na pewno pomysł z wyjazdem w góry miał sens, skoro po powrocie to… ech. Jedziemy. Wpadamy w następne korki, zwężenia, zastanawiamy się nad stadnością natury ludzkiej, patrzymy jak kolejne auta zjeżdżają do wąskich uliczek, wypełnionych domkami, domami, czasem zajeżdżających do wielkopłytowych sypialni lub nowoczesnych budynków mieszkalnych i apartamentowców ogrodzonych murem, z całodobową ochroną, monitoringiem, któż wie, z czym jeszcze, co daje nam swoiste poczucie bezpieczeństwa.

Wielkimi krokami zbliża się noc, zapłakane szyby samochodu odbijają światła mijanych coraz rzadziej aut. Zmienia się krajobraz, coraz mniej domów, rozleglejsze puste już pola, jeszcze zielone lasy, ale gdzieniegdzie widać pożółkłe przed chwilą jesienne liście. Zmęczenie przybiera na sile i jedna myśl kołacze w głowie: byle już dojechać i znaleźć miejsce, do którego zdążamy. Naszym celem jest mała miejscowość w Beskidzie Niskim, gdzieś jeszcze za Gorlicami, pod słowacką granicą o nic chwilowo nie mówiącej nam nazwie Zdynia.

Dojeżdżamy. Niski, parterowy budynek, jest jedynym oświetlonym w tym miejscu punktem. Wjeżdżamy w kroplach deszczu na schowany przed ludzkim okiem parking, wchodzimy do środka i… jesteśmy w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Długi korytarz, na którego końcu znajduje się oświetlone pomieszczenie – stołówka, pełniąca również rolę świetlicy, czasem sali szkoleniowej. Obok kuchnia, a w niej królująca niepodzielnie, tak w kuchni jak i w całym ośrodku, Pani Zosia.

Zaraz na stole pojawia się gorąca herbata, miód, kolacja. Wchodzimy do schludnych pokoi, które swoim wystrojem potwierdzają nasze deja vie czasów wędrówek po górach, młodzieżowych schronisk, ale z nutką nowoczesności, czyli łazienkami w środku. Niedostatki spowodowane skromnymi warunkami bytowymi rekompensuje gospodyni ze swoją ekipą i ze znakomitą domową kuchnią, a przede wszystkim z życzliwością i staropolską gościnnością „czym chata bogata, tym rada”. Pieczeń z dzika, pieczone mięsa, węglowa kuchnia, ruskie pierogi ze skwarkami, własnoręcznie robione sery, domowe ciasta i pączki smażone na deser, tak po prostu, ponieważ chce się sprawić gościom przyjemność. To tylko niewielka część niespodzianek, które czekały na nas i na nasze podniebienia. Rację miał H. Sawka na jednym ze swoich wiszących w korytarzu rysunkach: „teraz to tylko na wczasy odchudzające, a za rok znów wracamy do Zosi”.

Ranek budzi nas promieniami słonecznymi, nawet budzik zasłuchał się w beskidzki spokój i zapomniał zadzwonić, czyżby był niepotrzebny? Czyżby tutaj czas mijał inaczej?

Wyjeżdżamy do Regietowa do Stadniny Koni Huculskich. Świat jakby z dobrego westernu, tylko jakiś taki nowocześniejszy, zadbany. Gdyby nie widok koni, można by pomyśleć, że to ekskluzywne miejsce wypoczynku, celowo i malowniczo przez właściciela umiejscowione na beskidzkich łąkach.

 

A konie inne niż wszystkie. Hucuły. Ich nazwa wywodzi się od górali ruskich – Hucułów. Tutaj znajduje się największa Stadnina Koni Huculskich w Europie. Niewielkie koniki górskie, silne, jak mówią o nich miłośnicy i znawcy, wielkiego serca i charakteru, spokojne i przyjazne, zawsze chętne do współpracy. Wykazują dużą odwagę i samodzielność, mają wrodzoną zdolność do przeskakiwania naturalnych przeszkód. Potrafią w czasie zadymki śnieżnej położyć się i spokojnie czekać na przejaśnienie, a drewnianą kładkę na potoku próbować uderzając w nią kopytem. Wszystkie te opowieści jak z bajki rodem sprawdzić można na miejscu korzystając z pomocy pracujących tam osób.

Doświadczyliśmy tego na sobie, łącznie z jazdą konno w terenie. Mądre konie wiozły nas bezpiecznie na swoich grzbietach, pokonując spokojnie kolejne nierówności terenu, strumienie i leśne dukty. Pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że część z nas po raz pierwszy dosiadała konia. Duży wkład w nasze umiejętności mieli opiekunowie, którzy szybko nauczyli nas przedszkolnych umiejętności jazdy konnej, reszta była zasługą cierpliwych hucułów. Mam wrażenie, że doskonale wyczuwały nasz lęk, niepokój i obawy, emanowały spokojem i pewnością, dając poczucie bezpieczeństwa, jakby chciały nam powiedzieć: „daj spokój, dasz radę, robiłem to już setki razy!” Nic dziwnego, że wykorzystuje się je do hipoterapii.

Okolice można zwiedzać nie tylko konno. Wybraliśmy się więc na wycieczkę szlakiem dawnych przemytników, jako że granica ze Słowacją była o krok. Wycieczka bez przewodnika byłaby połowiczna. Jak się potem okazało, przewodnik, a właściwie przewodniczka okazała się bezcenna, oprowadzając nas po okolicznych cerkiewkach, wojskowych cmentarzach z czasów I wojny światowej ukrytych pośród wzgórz, zarośniętych schodzącą w dół doliny roślinnością, łemkowskie chyże i dawne gospodarstwa, na których poprzedni właściciele stawiali kapliczki, które do dziś dają świadectwo ich historii i obecności.

Ludzie mają swoje pasje. I w wielkim mieście i na dalekim skraju Polski można znaleźć osoby o głębokim sercu, z pasjami tak wielkimi, że widać tylko uśmiech i błyszczące oczy, gdy opowiadają o tym, co lubią i kochają, kiedy mogą się dzielić z innymi swoją wiedzą, zarażać wielką radością życia, realizując swoje marzenia w każdym wieku.

Taka jest pani Maria, która jak sama o sobie mówi, marzyła, aby przejść na emeryturę, przeprowadzić się z miasta do miejscowości, która ją zauroczyła i móc oprowadzać turystów po Beskidzie Niskim, którym zachwyca się od lat, przemierzając go samotnie lub w towarzystwie grup, które świadomie lub całkiem przypadkiem trafiły do tej krainy pogodnych i życzliwych ludzi, szerokich połonin, łagodnych hucułów. Krainy, w której nawet wiejskie psy patrzą trochę zdziwione widząc wędrowców i witają ich wesołym merdaniem ogona, łasząc się do ludzi. Krainy ciszy i spokoju, w której z każdego drzewa, kapliczki, cerkiewki przemawia historia, ale historia, która uczy łagodności i cierpliwości. Tak, jak kiedyś śpiewała Grażyna Łobaszewska : „…czas nas uczy pogody, tak od lat”.

 

W tej krainie czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka. Dom na Łąkach. Arkady Fiedler napisał kiedyś cudowną książkę „Spotkałem kiedyś szczęśliwych Indian”, my spotkaliśmy tam szczęśliwych warszawiaków, którzy mieli odwagę spełniać swe marzenia.

Między dwiema wioskami Izby i Banice rozpościerają się rozległe łąki, wypełniając sobą miejsce, które zostawiły im góry. Tutaj Agnieszka i Andrzej Adamkiewiczowie zbudowali swoje siedlisko. Zauroczeni miejscem, historią, klimatem tych stron postanowili związać się z nim na stałe. Zbudowali gospodarstwo agroturystyczne. Z wykształcenia psycholodzy organizują spotkania integracyjne, warsztaty, mają swoich stałych klientów, wracających do nich każdego roku. Ich gościnne progi witają kolejnych gości, czarując swoim ciepłem i życzliwością.

U Państwa Adamkiewiczów historia miesza się z nowoczesnością, a może inaczej, to nowoczesność wspiera historię i obie spokojnie współistnieją ze sobą. Nowoczesne łazienki w pokojach ze wspomnieniem starych łemkowskich chyż, z których po części zbudowane są domostwa. Stara maszyna Singer, jak wspomnienie z dzieciństwa z kuchenką mikrofalową dla wygody turystów. Nowoczesne drzwi z ościeżnicami z początku ubiegłego wieku. Odległość od miasta, ciszę pustkowia, równoważy funkcjonujący Internet, jako bezpośredni łącznik z nowoczesnym światem. O dziwo, pomieszanie stylów nie przeszkadza, nie drażni, ale tworzy rodzinną atmosferę, w której wiemy na pewno, że gospodarzom zależy na wygodzie swojej i gości, ale szanując historię, kulturę i tradycję, lubią otaczać się rzeczami, które mają duszę. W ciszy poranka, spokojnym zmierzchu, szumie wiatru znaleźli pośród łąk Beskidu Niskiego swoje miejsce na ziemi.

 

Pora wracać do domu, jeszcze tyle miejsc i ciekawostek, których z powodu braku czasu nie zdążyliśmy zobaczyć i odwiedzić, chociażby Święto Rydza w Wysowej. Tak to był inny wyjazd. Wincenty Pol, wywodzący się właśnie z Beskidu Niskiego, powiedział: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”.

Beskid Niski, miejsce, o którego istnieniu mieliśmy mgliste pojęcie. Miejsce do którego będziemy wracać, aby pojeździć na hucułach, odwiedzić Agnieszkę i Andrzeja, zjeść pierogi ze skwarkami u Pani Zosi Szarawary w Zdyni i porozmawiać o historii z Panią Marią, podczas kolejnych wędrówek po górach, poszukując ciszy i wewnętrznego spokoju, ładując akumulatory, aby wracając móc spełniać nasze osobiste, własne marzenia.

 

 

 

[ssba]